poniedziałek, 27 listopada 2017

Spóźniłam się na jesienny spacer.

Zdaję sobie doskonale sprawę, że jestem pewnie ostatnią osobą, która wybrała się na jesienny spacer. Tuż po naszym powrocie z Werony pogoda bardzo się popsuła i od tamtej pory przez praktycznie cały listopad z okien spływały strugi deszczu. Ten miesiąc był dla mnie dość stresującym okresem (więcej przeczytacie o tym z pewnością w podsumowaniu), więc potrzebowałam odrobiny zrelaksowania. Jako że nic nie relaksuje bardziej niż spacer z aparatem w ręku, to właśnie na ten rodzaj odpoczynku postawiłam. Wczesnym rankiem zabrałam zatem cały fotograficzny majdan i wyruszyłam w drogę. Zdjęcia pochodzą z kilku dni. Pierwsze z nich uchowały się jeszcze przed publikacją, ale że w październiku udało mi się uchwycić piękne okazy, to nie mogłam ich przed Wami ukryć.

Zapraszam do obejrzenia moich fotografii!





























































Mam nadziejęże udało mi się oddać klimat panującej w Szwajcarii jesieni.

sobota, 25 listopada 2017

Z pamiętnika #4 - Najgorsze wspomnienie ze Szwajcarii #storytime

O Szwajcarii wypowiadam się zazwyczaj dobrze. Gdy ktoś mnie pyta, czy warto tu przyjechać, zawsze moja odpowiedź brzmi „Tak!”. Nie oznacza to jednak, że w tym kraju nie spotkały mnie przykrości czy niemiłe sytuacje. Zwłaszcza na początku pobytu w innym kraju można natknąć się na nieprzychylnych ludzi czy znaleźć się w zupełnie nowym położeniu. Najbardziej nieprzyjemne wydarzenie, które mnie spotkało, miało miejsce w pierwszych miesiącach mojego życia w Szwajcarii. Do dziś, opowiadając tę historię, wzbudzam nią spore emocje, które towarzyszą również mi podczas pisania tej opowieści.

Co takiego mi się przydarzyło? Zapraszam do lektury!




Jak pewnie się domyślacie, mieszkając od 3 tygodni w Szwajcarii, nie znałam dostatecznie języka (a mówiąc bardziej precyzyjnie szwajcarskiego dialektu), co zdecydowanie utrudniało całą sytuację, w której się znalazłam. Rozpocznijmy jednak od początku. Tuż po moim przyjeździe zamieszkaliśmy z mężem w mieszkaniu, które znajdowało się w małym bloku (1 piętro, dwa skrzydła). Jak się później okazało, byliśmy jedynymi mieszkańcami tego domu, którzy wynajmowali dla siebie całe mieszkanie dwupokojowe. Reszta pomieszczeń była wynajmowana na pokoje, o czym nie byliśmy wcześniej poinformowani.

Był to czas, w którym dopiero klimatyzowałam się w nowym miejscu i rozpoczynałam poszukiwania pracy, dlatego też zazwyczaj siedziałam w domu sama. Pewnego dnia smacznie sobie spałam, dochodziła godzina 8.00, gdy usłyszałam zgrzyt zamka w drzwiach. Był on bardzo charakterystyczny, gdyż bliżej było mu do klucza zamykającego łazienkę niż drzwi wejściowe i powodował słyszalny odgłos w trakcie otwierania. Pierwszą moją myślą było to, że mój ukochany wrócił do domu. Jednak zgrzytanie w drzwiach trwało zdecydowanie zbyt długo i ktoś ewidentnie używał siły w stosunku do drzwi. Wtedy to przestraszyłam się nie na żarty! Naprawdę pomyślałam sobie, że ktoś chce się włamać (dodam, że wynajmowaliśmy mieszkanie w pełni umeblowane ze wszystkimi sprzętami, więc ktoś bez problemu mógł wiedzieć, co znajduje się wewnątrz, chociażby ze zdjęć z ogłoszenia). Przy całej panice, w jaką wpadłam, najzabawniejsza była moja pierwsza myśl i natychmiastowa reakcja – ubrać się! Naciągnęłam na siebie pierwsze lepsze dresowe spodnie i t-shirt, a w mojej głowie kłębiły się myśli, co powinnam zrobić. Nie znam numeru na policję, nie znam sąsiadów. Mam się schować, czekać, otworzyć te cholerne drzwi? Trwało to dosłownie chwilę, ale ten moment zdawał się nie mieć końca. Stałam naprzeciwko drzwi znieruchomiała ze strachu i czułam jak nogi mi dygocą. W myślach widziałam już jak wpada grupa mężczyzn z karabinami i strzelają do mnie na miejscu, po czym ktoś znajduje mnie w tych paskudnych, różowych dresach...


Nagle mój klucz wsadzony od wewnętrznej strony w zamek (to przez niego był taki problem z otwarciem zamka od zewnątrz) wypadł z impetem, spadając pod moje nogi, a drzwi zostały wręcz wykopane. Stanęło w nich dwóch mężczyzn i grubsza, na oko 50-letnia kobieta. Rzucili mi „dzień dobry” od niechcenia i wpakowali się z buciorami do mojej łazienki. Zawsze powtarzam, że nikt nie jest w stanie przewidzieć swojej reakcji w stresujących sytuacjach. Ja – w tamtym czasie największa awanturniczka i osoba robiąca drakę z niczego – zamiast wydrzeć się i pytać, o co chodzi, stałam tam nie mogąc wykrztusić słowa, a jedyne co czułam to przeraźliwe zimno i dreszcze na całym ciele.

Najwidoczniej stało się to zauważalne, bo owa kobieta spojrzała na mnie i spytała, czy tu mieszkam. Bardzo inteligentne pytanie, ale przynajmniej je zrozumiałam i mogłam odpowiedzieć. Po moim krótkim „tak” kobieta zaczęła nawijać szwajcarską gwarą, a mi opadła szczęka. Drżącym głosem poprosiłam, czy mogłaby mi wyjaśnić powoli i w urzędowym niemieckim, co się tutaj dzieje. Dowiedziałam się raptem, że panowie-monterzy muszą coś sprawdzić. Stałam dalej jak głupia, a kobieta zaczęła rozglądać się dookoła i chyba pokojarzyła fakty. Zaczęła rozmowę na temat tego, czy wynajmujemy mieszkanie czy pokój, na co ja odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Gdy już cała sytuacja została wyjaśniona, kobieta zaczęła mnie bardzo przepraszać, a nawet ściskać. Twierdziła, że nie zostali oni poinformowani, że to prywatne mieszkanie i otrzymali zapasowe klucze do całego budynku i wedle zapewnień właściciela mogli wszędzie wejść. Zdołałam wydusić tylko, że nie zostałam poinformowana, że ktoś przyjdzie. Ale to nadal nie wyjaśniało mi, co dzieje się w mojej łazience!


Po chwili padło zdanie z ust montera, które nawet zrozumiałam: „Będziemy robić to w tej łazience”. Co było tym tajemniczym „czymś”? W drugim skrzydle budynku pojawiła się jakaś usterka i było ono odcięte od wody. Podjęto zatem decyzję, że obejście musi zostać poprowadzone przez moją łazienkę. Panowie zebrali się i zaznaczyli, że jeszcze tego samego dnia wrócą. Gdy tylko zostałam sama (dalej trzęsąc się jak w jakimś amoku), zadzwoniłam do mojego chłopaka (teraz już męża) i opowiedziałam mu wszystko. Chyba pierwszy raz widziałam go wtedy tak wściekłego. Dzwonił do właściciela mieszkania kilkadziesiąt razy, ale ten nie odpowiadał o żadnej porze. Do mieszkania powrócił jeden monter. Zwinął się po godzinie, mówiąc że wróci jutro i pozostawiając mi siłą oderwany kawałek dykty czy jakiegoś innego materiału, który wcześniej zakrywał rury.

Telefon właściciela milczał, zostawiliśmy milion wiadomości, ale nie doczekaliśmy się żadnej reakcji. Byliśmy wściekli, a był to dopiero początek naszej udręki. Zgodnie stwierdziliśmy, że nie mamy obowiązku wpuszczać nikogo do mieszkania w momencie, gdy jego wizyta nie została zapowiedziana, bo w rzeczywistości nie wiadomo, kim ten człowiek może być. Mąż absolutnie zabronił mi wpuszczania kogokolwiek, a nawet chciał wziąć wolne w pracy, bo nieco bał się o moje bezpieczeństwo. Wyperswadowałam mu ten pomysł, a następnego dnia powrócił znany mi już mężczyzna. Wedle zaleceń nie otworzyłam mu drzwi, lecz słyszałam, że robi coś w niezamieszkałym pomieszczeniu obok. W czasie pory obiadowej mąż zadzwonił do mnie i poinformował, że otrzymał wiadomość SMS od właściciela mieszkania o treści: „Proszę otworzyć drzwi monterowi, bo muszę mu płacić za każdą godzinę pracy”. Ani słowa przeprosin za nieodpowiadanie na nasze telefony. Ani słowa wyjaśnienia, co i przez ile czasu będzie robione w naszej łazience. Po otrzymaniu tej wiadomości ponownie próbowaliśmy się do niego dodzwonić przez dobrą godzinę, lecz znów nie odbierał telefonu, co było już szczytem chamstwa. W tym miejscu dała o sobie znać moja wrodzona zawziętość. W życiu wyznaje zasadę: „Jeśli ktoś mnie nie szanuje, to nie może oczekiwać ode mnie szacunku”. Facet ewidentnie nas olewał, więc ja olałam również jego prośbę i drzwi nie otworzyłam. Przez drzwi słyszałam nawet jak owy „fachowiec” rozmawiał z właścicielem przez telefon, zwracając się do niego po nazwisku...



W pewnym momencie miarka się przebrała! Usłyszałam potworny huk, dobiegający z łazienki. Zerwałam się i jednym susem znalazłam się w środku. To, co zobaczyłam, przeszło moje ludzkie pojęcie. W ścianie przy suficie zobaczyłam dziurę, w którą spokojnie można było wsadzić głowę. Cały gruz i tynk ze ściany leżał natomiast w mojej łazience i brud był dosłownie wszędzie. Co za idiota! Nawet nie chciałam myśleć, co mogło się wydarzyć, gdybym akurat była wtedy w łazience i dostała tym spadającym z góry fragmentem ściany! W tej sytuacji absolutnie wyszłam z siebie. Mieszkanie opuściłam z takim impetem, że klamka od drzwi zostawiła wgniecenie w ścianie. Dosłownie wyciągnęłam faceta z drugiego pomieszczenia, wyzywając go od najgorszych i przeklinając we wszystkich możliwych językach. Na koniec rzuciłam coś w rodzaju „Zrób porządek z tym gównem” i mimo że ciśnienie już miałam wysokie, postanowiłam zrobić sobie kawę...

Potraficie wyobrazić sobie, że po 15 minutach nasz inteligenty monter przyszedł do mnie i zaczął narzekać, że nie wziął ze sobą nic do jedzenia i takie ciasto (akurat stało na stole), to chętnie by zjadł, a i do tego kawę... Mój wzrok jest dość wymowny, nie musiałam tego komentować. Pod koniec dnia w dziurę wielkości głowy została wstawiona część rury, a poniżej zostały przewiercone na wylot dwie dziurki (widoczne na zdjęciu). Gdy to zobaczyłam, to sama nie wiedziałam, czy mam się śmiać czy płakać, choć bliżej było mi zdecydowanie do tego drugiego, gdy zobaczyłam syf, który został po tej robocie w łazience.


Nie minęła godzina od wyjścia montera, gdy ponownie usłyszałam huk. Już wchodząc do przedpokoju, zauważyłam, że prowizorycznie zamontowana rura wypadła, rozkładając się na mniejsze części. Podsumowując drugi dzień pracy, w łazience tuż obok sedesu znalazła się jedna niezakryta dziura pod sufitem i dwie równie niezasłonięte dziurki poniżej. Można było odnieść wrażenie: przygotowane specjalnie na wysokości oczu z idealnie pasującym rozstawem (gdy przekręciło się głowę w lewo można było idealnie przez nie patrzeć).

Mój mąż ponownie wściekł się chyba jeszcze bardziej niż ja. Po raz kolejny zostawiliśmy właścicielowi mieszkania milion wiadomości i nieodebranych połączeń. W końcu, w późnych godzinach wieczornych, mężczyzna raczył odebrać. Na nasze zażalenia powiedział tylko od niechcenia, że to musi zostać zrobione. Gdy zaczęliśmy opowieść o tym, co zostało zrobione w łazience i w jakim stanie jest ściana, poinformowaliśmy, że wszystkie zamontowane rurki poodpadały, a na dodatek nasza łazienka wygląda jak plac budowy i by skorzystać z toalety czy czegokolwiek innego trzeba najpierw gruntownie to posprzątać, zostaliśmy odesłani do firmy, która się tym zajmuje... Dość ważnym dla nas pytaniem było to, czy pomieszczenie, do którego mamy teraz wgląd jest zamieszkałe. W odpowiedzi usłyszeliśmy, że absolutnie nie i w zasadzie nie ma co robić draki o tych kilka dziur. Trochę nas to uspokoiło, ale do czasu, bo telefony do firmy budowlanej totalnie wyprowadziły nas z równowagi.



*Czystość w rozumieniu tego "specjalisty". W taki sposób codziennie pozostawiał swoją pracę.

Dzwoniąc do właściciela firmy, przekierowywał nas on do innego pracownika, aż ostatecznie po wykonaniu kilku telefonów nikt nie chciał wziąć na serio naszych zażaleń i usłyszeliśmy, że za ową pracę odpowiada jedynie pracownik, który ją wykonuje. Moj mąż gotujący się ze złości zadzwonił, więc do niego i dość dosadnie poinformował go o wszystkim, co nam nie odpowiada. W odpowiedzi usłyszeliśmy śmiech. Tak. Ten facet zaczął nam się śmiać w słuchawkę. Ten wieczór był jednak bardzo długi. Gdy mój mąż wszedł pod prysznic, ja zaczęłam zaglądać w pozostawione dziury, czy faktycznie nikt tam nie mieszka. Miałam bowiem wrażenie, jak gdyby ktoś co jakiś czas przechodził. Przyłożyłam oczy do mniejszych dziurek, które zdążyłam nazwać już lornetką i ku mojemu absolutnemu zdziwieniu po drugiej stronie również pojawiła się para oczu! Okazało się, że pomieszczenie wcale nie jest niezamieszkałe! Tak jak wspominałam prawie w całym budynku wynajmowane były pokoje, a my właśnie zyskaliśmy widok na ich wspólną kuchnię, do której miało dostęp całe skrzydło budynku. Prowizorycznie zasłoniliśmy tę ścianę i niestety w takich warunkach przyszło nam spędzić dość długi czas.

Następnego dnia, gdy monter przyszedł ponownie, od progu zaznaczyłam, że po swojej pracy ma posprzątać. Odpowiedź była równie adekwatna do poziomu jego kultury. Stwierdził, że to nie ja płacę za wykonaną robotę i nie mam nic do gadania (tym, którzy zdziwieni byli moim wyznaniem, że nie jestem tolerancyjna, mogę wyjawić, że ten człowiek pochodził naturalnie z Albanii i od tamtej pory, spotykając się jeszcze wielokrotnie z takim traktowaniem, nienawidzę Albańców jak insektów). 




*Monter wycierał ręce o biały dywanik, a codziennie po jego pracy czekała na mnie taka ilość brudu na podłodze i innych sprzętach.

Rozpoczął się maraton pracy, która wydawała się w ogóle nie mieć końca. Ten mężczyzna ewidentnie grał na czas i zwłokę. Jego efektów pracy w ogóle nie dało się zauważyć, a spędzał on w naszej łazience czas od 8 do 17. Codziennie! Przez ten czas byłam usidlona w domu, bez możliwości korzystania z łazienki czy nawet wody. Po jego pracy oczywiście miałam multum sprzątania. Kolejne skargi odnośnie czystości spełzły na niczym, gdyż sam właściciel firmy stwierdził, że pracownik musi posprzątać, ale dopiero po skończeniu całej pracy, która zakończyła się po dwóch tygodniach! Ostatecznie praca wykonana została tak amatorsko, że pewnie ja lepiej bym sobie z nią poradziła. Dodatkowe rury zamontowane w łazience były po prostu na widoku i za każdym razem, gdy ktoś przebywał obok słyszałam bardzo wyraźnie rozmowy, a podczas kichnięcia w łazience nawet ktoś pożyczył mi „na zdrowie”.


* Skończona praca: oderwaną dyktę zastąpił karton, dookoła rur na podłodze dziura, a posprzątanie po tej robocie ograniczyło się do niedbałego zamiatania i niewyrzucenia po sobie śmieci.

Uwierzcie mi na słowo, że te dwa tygodnie były jednymi z gorszych w moim życiu. Miałam totalny kryzys i zastanawiałam się, po co w ogóle tu przyjechałam. Miałam dość tego miejsca i momentami chciałam się pakować. Nie obyło się to również bez wpływu na nasz związek, bo cała stresująca sytuacja powodowała okropną atmosferę w domu. Z tym mieszkaniem wiąże się jeszcze kilka innych historii, które być może opowiem jeszcze kiedyś, jeśli tylko będziecie mieć ochotę na ich wysłuchanie. Spokojnie mogę to miejsce nazwać „domem z piekła rodem”.

A czy Wy miałyście do czynienia z tak niekompetentnymi fachowcami? 




czwartek, 23 listopada 2017

Werona w podróży #2 - W czasie deszczu dzieci się nudzą..., albo zwiedzają zamki.

W dzień przyjazdu do Werony pogoda była naprawdę fatalna. Nasza trasa, którą wcześniej udało mi się w ekspresowym tempie przygotować, zakładała odwiedzenie zupełnie innych miejsc. Prognozy pogody głosiły, że pogoda diametralnie zmieni się na naszą korzyść od następnego dnia, więc większość otwartych przestrzeni postanowiliśmy zostawić na później. Od właściciela pensjonatu otrzymaliśmy mapę Werony z już zaznaczonymi punktami. Zaznaczyliśmy na niej również punkty z naszej trasy, których jeszcze tam nie było i podczas szybkiej burzy mózgów stwierdziliśmy, że najlepszym wyjściem z tej sytuacji będzie odwiedzenie zamku. Zwiedzając wnętrze budynku, przynajmniej nie zmokniemy.

Zapraszam na zwiedzanie zamku Castelvecchio!


Zanim jednak dojdziemy do zamku, chciałabym sprzedać Wam kilka rad, dotyczących tańszego zwiedzania Werony. Jest to miasto, które w dużej mierze nastawione jest właśnie na wpływy płynące z turystyki. Warto jest jednak wybrać się tam w pierwszą niedzielę miesiąca, by odwiedzić każdą atrakcję, kupując bilet za symboliczne 1 euro. My niestety nie mogliśmy przesunąć naszego wyjazdu, więc nie skorzystaliśmy z tej oferty. Chcieliśmy jednak w Weronie zobaczyć jak najwięcej miejsc oraz ich wnętrz, więc postanowiliśmy zakupić VeronaCard. Ową kartę kupić można na 24 lub 48 godzin. Ich koszt to kolejno 18 i 22 euro. Czas ważności takiej karty naliczany jest w momencie wejścia do pierwszej atrakcji. Dzięki temu małemu wynalazkowi możemy wejść na darmo bądź ze zniżką do najważniejszych zabytków miasta. Po przeliczeniu cen wstępu do pojedynczych atrakcji koszt VeronaCard wcale nie jest wygórowany. 

































Karty VeronaCard pośród innych biletów wstępu

By kupić karty udaliśmy się do Centrum Informacji Turystycznej, które znajduje się w bliskiej styczności z werońską Areną. Takie karty można także kupić we wszystkich atrakcjach turystycznych, do których wejście gwarantują.

-> Adres Informacji Turystycznej: IAT, Via Degli Alpini 9

Będąc już w centralnym punkcie miasta, obeszliśmy wzrokiem Arenę oraz cały plac, przy którym się ona znajduje. Tego dnia wszędzie rozstawione były tam kramiki z wojskowymi przedmiotami. Odbywał się tam również pokaz tresowania psów policyjnych, a całość patrolowana była przez grupki uzbrojonych policjantów.

To właśnie na Piazza Bra nie mogłam odmówić sobie szybkiego sfotografowania pomników. Pierwszym z nich był niski monument, który mi osobiście przypomina poniszczone, podpalone kartki papieru.

-> „A tutti i Caduti di tutte le guerre” - Poległym we wszystkich wojnach



Drugi z pomników jest już o wiele bardziej znany, a jest nim statua di Vittorio Emanuele II, czyli postać słynnego, pierwszego króla zjednoczonych Włoch, którego pomniki znajdują się w wielu włoskich miastach.

-> Statua di Vittorio Emanuele II, Piazza Bra


Nieco na uboczu, na murze obronnym znajduje się kolejny szczególny monument. Otoczona zieloną ramką rzeźba, dookoła której tego dnia powiewały flagi i ustawione były pamiętne wieńce, przedstawia walczących żołnierzy, których prowadzi anioł. Pomnik ten upamiętnia żołnierzy, którzy nosili nazwę Alpini. Zalicza się ich do najstarszego górskiego korpusu wojskowego.

-> Alle Aqville del VI Alpini, Via degli Alpini


W centralnym punkcie placu znajduje się fontanna.


Wąskimi uliczkami postanowiliśmy udać się w stronę zamku Castelvecchio, który miał być naszą atrakcją na ten deszczowy dzień. Idąc w jego kierunku, natrafiliśmy na stojący tuż naprzeciwko wejścia pomnik mężczyzny. Widząc napis A Cavour na monumencie stało się jasne, że jest to postać Camillo Benso di Cavour, włoskiego premiera i polityka, którego nazwisko kryje się także pod nazwą ulicy, biegnącej wzdłuż zamku.

-> Statua A Cavour, Via Roma 80
























Zanim nasze nogi stanęły we wnętrzu zamku, przeszliśmy się kawałek dalej, gdzie stał okazały łuk. Arco dei Gavi, bądź jak kto woli Łuk Gawiuszów jest monumentalną budowlą w stylu rzymskim. Oryginalny łuk, stojący w tym miejscu został wybudowany prawdopodobnie w połowie I wieku. Obecna budowla jest zaledwie rekonstrukcją łuku, który w 1805 roku został całkowicie zburzony przez wojska francuskie. Rzymska struktura została odbudowana w 1932 roku. Mierzy ponad 12 metrów wysokości.

-> Arco dei Gavi, Corso Cavour 2



Pogoda stawała się coraz bardziej nieprzyjemna, a deszcz zmusił nas w końcu do spędzenia reszty popołudnia w murach gotyckiego zamku Castelvecchio. Zamek ten wcześniej nazywał się Castello di San Martino in Aquaro. Obecnie znajduje się w nim muzeum miejskie, a zgromadzone tam eksponaty są liczne i jak dowiecie się z dalszej części postu dość różne tematycznie.

Godziny otwarcia:
poniedziałek – 13:30 – 19:30
wtorek – niedziela – 8:30 – 19:30

Bilety wstępu:
dorośli – 6 euro

Bilet wstępu zakupić można w różnych kombinacjach. Istnieją zniżki dla wycieczek szkolnych i dzieci. Darmowy wstęp obejmuje posiadaczy VeronaCard oraz osoby niepełnosprawne.

-> Castelvecchio, Corso Castelvecchi 2




Zamek został wybudowany pomiędzy 1354 a 1356 r. na istniejących fundamentach. Z całą pewnością część z nich należała do wczesnośredniowiecznego kościoła San Martino in Aquaro, co tłumaczy wcześniejszą nazwę tego obiektu. Zamek podzielony jest na dwie części: wschodnią z 7 wieżami i zachodnią stanowiącą część mieszkalną, pałac.


























Kompleks zamkowy połączony jest z mostem, którego charakteryzuje budowa z trzech łuków.


Jeśli jesteś ciekawy, co znaleźć można w środku, to już postaram się zaspokoić Twoją ciekawość. W muzeum znajdują się zbiory z okresu średniowiecza, renesansu i sztuki współczesnej. W 29 halach wystawowych podziwiać można 622 dzieła, wśród których wymienić można rzeźby, obrazy, przedmioty archeologiczne i broń. Dodatkowo w zamkniętych witrynach wystawionych jest około 90 tys monet i medalionów. W tysiącach liczona jest także ilość druków i rysunków.


Po minięciu wejścia znajdziesz się w Galerii Rzeźb. Całość tworzy 5 sal, połączonych łukowymi schodami. Znajdują się tam dzieła średniowiecznych, werońskich rzeźbiarzy, które trzeba przyznać są dość osobliwe.






























W przejściu pomiędzy salami mogliśmy rzucić okiem na zamkowy dziedziniec i wieżę. 





Przy wejściu do kolejnej hali znajdowały się stojące dzwony i coś, co od razu skojarzyło mi się z figurkami Matki Boskiej, ustawianymi często na wiejskich drogach. Ta sala rozciągała się na wysokość kilku pięter, więc trzeba było pokonać wiele schodów.






Widok na zamkowy ogródek z fontanną.


























Wchodząc na piętro, trafiliśmy do kolejnej z sal. Tutaj dopadło nas niepokojące uczucie i myśl: „Ale co się tutaj właściwie dzieje?!”. Skąd właściwie taka reakcja? Nie potrafiłam zrozumieć, jak można wyjaśnić połączenie tak starych dzieł i ich pozostałości z zupełnie nowymi, współczesnymi przedmiotami. Pierwszy lepszy przykład: fragment ściany ze szkicem z odległej epoki, w połączeniu z puzzlami z wizerunkiem zamku Neuschwanstein. Gdzie tu logika?

























Kolejna z sal była w dużym stopniu poświęcona motywom religijnym.








Sala Rycerska z kolei przestawiała zbiór broni i zbroi rycerskich.




Z tej sali można było wejść bezpośrednio na dach zamku i przejść następnie przez most. Zerwała się jednak tak silna ulewa, że marzyliśmy jedynie o schowaniu się w środku budynku.




Pomnik Can Grande della Scala to najbardziej osobliwa rzecz, jaką widziałam. Znajduje się ona w przejściu między salami i prezentuje rycerza na koniu. I to nie byle jakiego, bo jeśli dobrze się mu przyjrzeć, to można dostrzec dziwną maskę wystająca z jego karku. Co więcej jego koń również ma maskę na głowie, lecz o wiele za małą. To ten rodzaj sztuki, gdy podchodzisz i zastanawiasz się, co właściwie autor miał na myśli.


Na koniec trafiliśmy do Galerii Obrazów, gdzie ściany otaczały liczne malunki. Przyznaje się bez bicia: ja i malarstwo to dwie zupełnie odległe galaktyki. Jednakże przypatrywanie się obrazom i wynajdywanie czasem dziwnych, a czasem śmiesznych detali sprawiało mi nieco frajdy. Przepadliśmy z mężem totalnie, gdy nagle naszym oczom ukazał się obraz, a na nim dziewczyna do złudzenia przypominająca osobę, którą znamy. Pewnie sprawiliśmy wrażenie ludzi nie do końca normalnych, gdy niespodziewanie zaczęliśmy rechotać, nie mogąc się uspokoić :D





Tego dnia pogoda nie pozwoliła nam na dalsze zwiedzanie. Po wyjściu z zamku udaliśmy się do restauracji na kolację, a stamtąd wprost do pensjonatu. Nie martwcie się jednak, bo następnego dnia powitało nas rankiem piękne słońce i nic nie wskazywało na to, że poprzedniego dnia prawie utopiliśmy się na ulicach. Jeśli jesteście ciekawi, jakie atrakcje zwiedziliśmy podczas naszego pobytu w Weronie, zachęcam do śledzenia bloga i wyczekiwania kolejnej części mojej relacji!

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...